18.05.2017
Wywiad z Andrzejem Czerneckim: Wkłuwanie się w sukces.
Skrócona wersja artykułu Jacka Konikowskiego Wkłuwanie się w sukces 2011-02-18
O niezdobytym Noblu, istocie materii, chodzeniu na skróty, automatycznych pipetach, nakłuwaczach i lancetach, Palikocie, minie brydżysty i chwilach słabości opowiada Andrzej Czernecki, twórca HTL-Strefa.
Jest niezły w brydża. Ale wtedy po pierwszym rozdaniu musiał spasować. Bo jedyne karty, jakie miał, to marzenia, do tego młodzieńcze, które nie znają granic.
— Marzyłem, że zostanę noblistą w fizyce jądrowej. W połowie lat 50. nauka w tej materii jeszcze błądziła. To była wiedza tajemna. Wszystko, co się wiązało z atomem, wydawało mi się frapujące, nieodkryte, chciałem się w to zanurzyć, odkryć coś i być kimś. Dlatego poszedłem na Uniwersytet Warszawski — wspomina Andrzej Czernecki.
To zgłębianie materii miał zresztą we krwi.
— Całe życie kochałem grzebać w czymś, rozkręcać, zaglądać do środka. Jak byłem mały, rozbierałem zegary, radia. Mając 8 lat, ku zgryzocie całej rodziny, przerobiłem wielki stojący zegar na budzik. Pociągała mnie istota materii — zwierza się biznesmen.
Studiowanie fizyki to nieustanne wyzwanie. Nie odstawać od innych. Za każdą cenę.
— Mieliśmy przedmiot: metody matematyczne fizyki. Matematyka o najwyższej abstrakcji, niesłychanie skomplikowana. Na koniec był pisemny egzamin. 12 zadań. Z trójką przyjaciół stworzyliśmy "kołchoz". Wiedzieliśmy, że tych 12 zadań w przewidzianym czasie nie da się rozwiązać. Nikomu wcześniej to się nie udało. Umówiliśmy się więc, że każdy z nas rozwiąże cztery i potem się jakoś wymienimy. Udało się, byliśmy pierwszymi studentami w historii wydziału fizyki UW, którzy rozwiązali zadania w wyznaczonym czasie — opowiada Czernecki.
Dziarski był jak na naukowca. Bitny. Nieraz dał w nos. Sam też dostał.
— Szumna młodość. Na rękę nikt mnie nie pokonał. Chodziliśmy po knajpach i robiliśmy zakłady. Był boks, podnoszenie ciężarów. I narty, które kocham do dzisiaj — mówi Czernecki.
No i brydż.
— Przez wiele lat — na studiach i zaraz po nich — był podstawą mojej egzystencji. Ogrywałem prywatną inicjatywę i tzw. badylarzy — wspomina Czernecki, który później został nawet na pewien czas prezesem Polskiego Związku Brydża Sportowego.
Wróćmy jednak do owego uwielbienia grzebania w istocie materii, rozbierania jej na czynniki pierwsze i zamiłowania do wszelkiej maści doświadczeń, które, paradoksalnie, okazały się kamieniem młyńskim w karierze naukowej i zadecydowały o zamianie marzeń w rzeczywistość.
— Na trzecim roku zrobiłem największy błąd w życiu. Wybrałem specjalizację z fizyki jądrowej doświadczalnej, a nie teoretycznej. Okazało się, że o ile w tej drugiej można było się rozwijać i coś odkryć, o tyle w pierwszej jedyne, co można było w ówczesnej Polsce, to albo budować dla Rosjan bomby jądrowe, albo pracować w Genewie lub Ameryce, co za Peerelu było niemożliwe. Koledzy, którzy wybrali fizykę teoretyczną, są dzisiaj znanymi profesorami — wzdycha Czernecki.
Słowem, wybrał uliczkę bez wyjścia. I stracił szansę na upragnionego Nobla. Pierwsze rozdanie — nieudane.
Po studiach pracował "w nauce". W Instytucie Badań Jądrowych. Fakt, praca sobie a muzom. Szare życie fizyka doświadczalnego? Pozornie.
— Nasz oddział mieścił się na balkonach Sali Kongresowej. Jak się odbywały zjazdy partii, to nas wyrzucali i mieliśmy miesiąc laby. Za to gdy przyjeżdżały do Kongresowej grupy rockandrollowe, to zamiast pracować, słuchaliśmy, jak grają — opowiada Czernecki.
Coś jednak nagle się zmieniło. Po kilku miesiącach tej pracy trafił na studia doktoranckie do Wiednia. I pewnego dnia odwiedziło go dwóch biznesmenów w eleganckich garniturach i z amerykańskim akcentem.
— Byli przedstawicielami firmy produkującej bardzo skomplikowane urządzenia badawcze, która chciała sprzedawać je w demoludach. Zaproponowali takie warunki, że długo się nie zastanawiałem: za miesiąc pracy tyle, ile jako asystent zarabiałbym dwa lata. Zresztą, nad czym miał się zastanawiać fizyk doświadczalny z komunistycznego kraju. Z drugiej strony przejście do komercji jednak bardzo bolało — wspomina biznesmen.
Przez całe lata 70. pracuje w amerykańskiej firmie Backman Instruments, produkującej biochemiczną aparaturę naukowo-badawczą, wyjeżdża na praktyki do Stanów, podgląda, organizuje biuro w Warszawie, zatrudnia kilkunastu pracowników, jest szefem sprzedaży na Polskę, z czasem i na Związek Radziecki. Sprzedaż szybuje w górę. Uczy się biznesu. Rok 1981. Stan wojenny. Czernecki żegna się z Amerykanami. I podąża swoją drogą. Postanawia rozpocząć produkcję pipet automatycznych — dozowników do cieczy. Zakłada jedną z pierwszych spółek polonijnych — Plastomed (później PZ HTL SA — High Tech Lab). Za pożyczone pieniądze rusza z produkcją nakłuwaczy i lancetów.
— Prawie wszyscy, którzy wtedy zaczynali, doszli do pieniędzy znacznie szybciej niż ja. Może to nie było zbyt mądre, zwłaszcza wtedy, ale mnie bardziej od zarabiania pociągało budowanie, tworzenie czegoś konkretnego, życie w zgodzie z samym sobą. Zbieranie zużytych opon, mrożenie truskawek, handlowanie butami czy komputerami tego nie dawało. Efekt był taki, że gdy inni jechali na urlop do ciepłych krajów, ja brałem narty i jechałem do Zakopanego — mówi Czernecki.
Nie był to czas dla fabrykantów. A jednak przeskoczył okres łóżkowego kapitalizmu i gdy inni wciąż jeszcze robili "truskawkowe" interesy, on stawiał już drugą fabrykę, zalewając RWPG sprzętem laboratoryjnym.
Niemal z dnia na dzień wszystko runęło. 1991 rok — pożegnanie rubla transferowego.
— Przed bankructwem uratował mnie L’Oréal, który właśnie wchodził do Polski i za 2 mln dolarów odkupił ode mnie wielką halę na Pradze-Południe. Te pieniądze pozwoliły mi przetrwać — wspomina Czernecki.
Wtedy większość firm, również polonijnych, szła pod wodę jak batyskafy. On tym razem dobrze zalicytował i to rozdanie wygrał.
Nie jest typem pucybuta, którego karierę można określić: z nędzy do pieniędzy. Długo wykłuwał swój sukces. Może nawet zbyt długo.
— To, że pucybut może być milionerem, to taka sama bajka, jak to, że pierwszy milion trzeba ukraść — twierdzi Czernecki.
Pewnego dnia, przeżył szok.
— Pamiętam jak dzisiaj. Lekarz powiedział, że ma dwie wiadomości: dobrą i złą. Zła — mam raka krwi. Dobra — od razu nie umrę, dopiero za jakieś 10 lat. Pytam o leczenie. On na to: konserwatywne. Czyli: nie leczy się, bo nie ma sensu — wspomina przedsiębiorca.
Co myśli człowiek w takiej chwili?
— Nieprawda, że ręce opadają i nic już się nie chce, choć kiedy żona sugerowała mi kupno nowego garnituru, pomyślałem, a po jaką cholerę? — mówi.
Grunt to wierzyć. Bo ludzie się mylą. Kilka miesięcy później — najlepsza klinika onkologiczna na świecie w Nowym Jorku. Doktor patrzy na wyniki badań i mówi: mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Zła: przed panem góra 3 lata życia. Dobra: to może być wyleczalne. Walka o życie. 30 procent szans. Minęło już 14 lat.
— Wyszedłem z tego. Pozostał szacunek dla ludzi cierpiących. Kiedyś człowiek na wózku inwalidzkim wydawał mi się kimś z innej planety. A przecież za pięć minut mogę być taki sam. Empatia dla ludzkiego cierpienia — zwierza się.
A więc jednak to trzecie rozdanie zakończyło się pomyślnie.
Sejm. Walka z chorobą. Koniec lat 90. I znowu walka. Z ludźmi, ideami. I z konkurencją.
— Największym problemem było to, że konkurencja wchodząca do Polski wiecznie podkradała mi pracowników, bo z powodu tego, co robiliśmy, byli wyjątkowymi fachowcami. Szlag mnie trafiał, gdy słyszałem, ile koncerny im oferują. Ale nie miałem pretensji, że odchodzą. Sam też bym tak zrobił na ich miejscu. Potem spotykaliśmy się na targach. Bo połowa ludzi pracujących na stoiskach innych firm to byli moi dawni pracownicy — wspomina Czernecki.
I co dalej? Po tym, jak na targach medycznych w Niemczech dowiaduje się przypadkiem o prognozowanym wzroście popytu na nakłuwacze i lancety do pobierania krwi, postanawia iść na całość. Ekspansja w świat. Bo jak się ma fart, pomysł, żyłkę ryzykanta i nie unika potu, to prędzej czy później musi się udać. Jest coś jeszcze.
— Mordercą sukcesu jest nuworyszostwo. Szybki pieniądz, szybki luksus. Dzisiaj jedni mają, ale wybrali życie za granicą, inni są, ale prawie już nic nie mają. Ja jestem i mam, bo przez lata 95 procent zysków lokowałem w firmę — filozofuje Czernecki.
Nie szasta pieniędzmi, nie wypłaca sobie dywidend. Kupony odcina, ale skromnie. Mógłby żyć wystawnie, wręcz rozrzutnie. Od niedawna. Czy pamięta pierwszy zbytek, na który się skusił? Chwilę "słabości", ekstrawagancji?
— Połowa lat 90., walczyłem z rakiem. Chciałem sobie kupić mieszkanie gdzieś na Florydzie. Skromne. Miałem na to 100 tysięcy dolarów. To wystarczyłoby, ale pewnego dnia kolega pokazał mi dom na wyspie niedaleko Miami. Zwariowałem. I choć kosztował pięć razy drożej, kupiłem go. Na kredyt. Nie miałem pojęcia, jak go spłacę. Pomyślałem nawet: a co tam, dwa lata pomieszkam i potem mi zabiorą — przyznaje.
Nie zabrali. Bycie w niszy rynkowej procentowało. I procentuje, bo Czernecki nie rzuca się na inne okazje. Pilnuje swojej działki przed zakusami konkurencji. Skutecznie — ma 70 proc. rynku światowego. No, czasem robi wyjątek. To coś musi jednak mieć przewagę konkurencyjną. Taki był polski wynalazek — niebieski laser. Niestety, zderzenie marzeń naukowca i marzeń biznesmena sprawiło, że mariaż nie wypalił.
Co dalej? Gdzie za kilka lat będzie Andrzej Czernecki? Żartuje: na emeryturze.
— Powoli oswajam się z myślą, że wkrótce będę musiał oddać pałeczkę. Żal? Takie jest życie. Osiągnąłem już tyle, że mogę tak myśleć. Moje życie nie było puste — sumuje.
Blefuje, rzecz jasna. Wciąż trzyma karty w ręku.